Newsletter Willi Lentza! Zachęcamy do zapisów! Szczegóły
Terminy zwiedzania uległy zmianie! Zapraszamy do zapoznania się z lipcowym grafikiem. Zwiedzanie
La Dolce Villa. Zapowiedź koncertu
Lato w Willi Lentza. Zwiedzanie za 1 zł. Szczegóły
Juvenum Hortus. Fryderyk Chopin w Willi Lentza. Dzieła wszystkie. Natalia Zaleska. Zapowiedź koncertu
Felieton | Autor: Marek Koszur

Wspomnienie Szczecińskiego artystycznego śniadania na trawie.

Modra marynarka albo uczeń czarnoksiężnika – wersja szczecińska

Wprost nie mogę uwierzyć! Leje, zimno i wietrznie. A mamy przecież pierwszą dekadę lipca! Morze – a spuściłem je z oka tylko na chwilę, rozbisurmaniło się w nocy, podpływając pod same wydmy.
Dokładnie tydzień temu mieliśmy sobotnie, piękne przedpołudnie, pogoda jak na wakacje przystało, wręcz podręcznikowa, a do tego – dreszcz emocji zmieszany z ciekawością – jak też to śniadanie (artystyczne) w Willi Lentza wypadnie, kogo spotkam, o czym będę rozmawiał?
  • W tej marynarce chcesz iść? – usłyszałam głos meteorytu, przebiegającego przez korytarz. Ba! Co ja mówię – komety! I to niemalże wprost od fryzjera. Pantofle, barwna lekka sukienka, zawieszka z topazem i brylancikami, takież kolczyki, szminka, hybryda w hiszpańskim kolorze, perfumy, torebka na pas.... Nie, ta nie pasuje. O, ta jak koszyk będzie w sam raz. Albo nie, oczywiście, tylko czarna na wąskim paseczku. – Jesteś gotowy?

Znak zapytania jakby się wyprostował, po chwili – wygiął w drugą stronę, dołączając do grupy interpunkcyjnych znaków politowania.

Spojrzałem na moją marynarkę. Ona zwiesiła poły jeszcze bardziej niż ja moje plecy. Poczułem nawet, jakby wtuliła się w moje lewe ramię kwiląc nasz evergreen „As Time Goes By”.… Prawy kołnierzyk uniosła do góry w geście szeptu do ucha…

- Wiem, wiem, najdroższa, pamiętam… – wyszeptałem w myślach.

Gdzie myśmy nie byli, o kogośmy się nie ocierali?… Ze czterdzieści lat relacji w pełnej intymności. Zaraz… to był chyba 1990… Ryneczek w Gorzowie Wielkopolskim. Cóż to był za straganiarski rozmach, wokół gwar, rozbiegane oczy setek wilgotnych dłoni, gotowych wydać każdy grosz na ciuchy z Turcji, Niemiec, Holandii i Skierniewic. Ciuch „budy” miały najnowsze kreacje prosto spod… „budy”. A materiały jakie? Po pierwszym praniu, ciuchy wyglądały jak… nowe. To znaczy, w niczym nie przypominały tych przed praniem. Ot, magia… Do tego mokasyny z parą wdzięcznie podskakujących frędzelków-pędzelków. I – obowiązkowo – białe skarpety. Te frote z czarnym albo czerwonym paskiem były najlepsze.

- Damy radę – szepnąłem do marynarki, wsuwając ale też, hm… perwersyjnie chusteczkę (błękitną) do butonierki. W tej samej chwili poczułem jakby muśnięcie, tym razem pod prawym ramieniem. – Tango, moja droga marynareczko, to zatańczymy sobie po powrocie.

W Willi Lentza, w ogrodzie gwar, próba mikrofonów, zapach kawy. Kelnerzy serwują serniki, biszkopty i szarlotkę. Redaktor „z Warszawy nawrócony” powitał nas gestem wodzireja, inicjującego poloneza.

- Nie widziałem Państwa razem chyba od czterdziestu lat! – zawołał, ale towarzyszący redaktorowi producent telewizyjny (z czasów rubinów i szmaragdów) kłaniając się, również przybrał minę „pal”, zamiast siermiężnego w tamtych latach „secamu”.

- A to ja jestem ten słynny prezes! – jak spod ziemi wyrósł przed nami najbardziej „malarski” prezes miasta, szef grupy kolekcjonerów malarstwa i dzieł sztuki. wskazując stoliki pod parasolami po przeciwnej stronie willowej polanki. – Miejsca zarezerwowane!

Już mieliśmy z moją topazową muzą ruszyć za prezesem, gdy pisarka, której proza wstrząsa mną niemal w każdym akapicie, przecięła mi drogę, pozostawiając na trawie swój literacki ślad. Zaraz, zaraz, jak to szło?

„- Odsuń się, bo jeszcze chwila i naprawdę zrobię ci krzywdę.”

Znamy się, to fakt, ale – pomyślałem – chyba nie na tyle, by witać mnie słowami z powieści! (Czy etymologia wyrazu „powieść” ma coś wspólnego z wieszaniem się, wisielcem, powieszeniem albo zwykłym zwisem?)

„Mężczyzna (ale to nie ja – zastrzeżenie M.K.) jednak nie ustępował, a po chwili zza jego pleców wyskoczyła kobieta z kijem od szczotki w ręku i z równie bojowym nastawieniem. Kowal groźnie na nią spojrzał i wycelował palcem.

- Tylko rusz tym kijem, a połamię i jego, i twoją łapę, babo!

- Nic mi nie zrobisz, złodzieju, bandyto, szmalcowniku jeden!”

Próbka „białookiej” prozy współczesnej.

Nie powiem – robi wrażenie.

Kolejne mile nieoczekiwane spotkanie – wywołało uśmiech rodem z lat narodzin mojej marynarki.

- Tak miło wspominam pracę w pańskiej redakcji…

- O, ja także! – odpowiadam.

To prawda – czasy były owocne i treściwe. Minęły. Bezpowrotnie. Choć próbowałem je utrwalić.

Kilka lat temu, menedżerce przebudowy wieżowca radiowo-telewizyjnego w apartamentowiec sugerowałem, by w holu budynku zachować pamięć o pierwotnym przeznaczeniu i funkcji tego obiektu. Nie wyraziła najmniejszego zainteresowania. A ja, o naiwny naiwny, wierzyłem, że przez lata powszechna nazwa budynku – „telewizja” – funkcjonować będzie w mieście już na zawsze. Mówiło się o nim nie inaczej, jak – telewizja. Kto, co – telewizja, dokąd – do telewizji, po co – po złudzenia. Itd. Itp.

- Kupiłeś sobie apartament w „telewizji”? – zażartował ongiś mój znajomy, którego profil mignął mi właśnie wśród gęstniejącego tłumu śniadaniowych gości, na trawniku Willi Lentza. – Wszak spędziłeś tam kilka dziesiątków lat!

Ciekawy pretekst do odrębnego felietonu – przywiązanie do miejsca, jego legendy i naszego w niej miejsca.

Postanowiłem sporządzić listę obecności „śniadaniowiczów”. Na obrzeżach zielonego błonia – pan profesor z małżonką, pani doktor, żona muzyka, cała ekipa epokowych strojniś i dwaj żeglugowcy. Doktor kolekcjoner, redaktor/korektor/dyrektor i kipiący wiedzą o mieście i regionie archiwista, a zarazem historyk.

Już dawno nie widziałem w jednym miejscu tylu znakomitości, ludzi kompetentnych i zjednoczonych ideą Stettina/Szczecina. I wtedy doznałem pierwszej jasności tego poranka: Śniadania Szczecińskie. Tak, to jest pomysł. Nie tylko artystyczne. To coś w rodzaju plenerowej gry planszowej. Na każdy poranek przybywa grupa gości rekomendowanych przez Willę, animatora spotkań, a druga część to ci, którzy w normalnych warunkach, w ciągu tygodnia nie mają szansy, by usiąść przy stoliku z – na przykład – panem profesorem Pawłem Gutem, autorem publikacji Willi Lentza – pt.„Dziedzictwo architektoniczne Szczecina – Wille Łękna, by porozmawiać o stettinskim Bel Air, (przypomnę – to ekskluzywna dzielnica w zachodniej części Los Angeles, pośród Gór Santa Monica. Wraz z Beverly Hills i Holmby Hills tworzy tzw. "Platinum Triangle" – dzielnicę luksusowych rezydencji Hollywood) albo o dokumentacji Baupolizei, znajdującej się w Archiwum Państwowym, ukazującej tomograficzny, przedwojenny obraz Stettina. Przykład? Bardzo proszę. To było chyba rok temu… Właśnie wychodziłem z czytelni, po kolejnym, niemalże bezowocnym dniu, spędzonym w Archiwum Państwowym.

- Panie profesorze! – dyżurna archiwistka zatrzymała biegnącego dokądś profesora. – Redaktor szuka materiałów o radiu w przedwojennym Szczecinie…. Idzie o ten maszt…

- Proszę sięgnąć po… tu padł ciąg cyfr i literek, niczym szyfr tajny, w dodatku przed i po myślniku – łamany numerem teczki). – To są plany wodnokanalizacyjne tej okolicy. Tam znajdzie pan dokumentację masztu modrzewiowego anteny nadawczej…

Nie kryłem zaskoczenia.

No tak, każdy obiekt musiał być przecież podłączony do sieci wodnokanalizacyjnej. Na udostępnionych mi planach wskazany został każdy punkt poboru wody w budynku technicznym przedwojennej rozgłośni. Trafiony i zatopiony! Tak znalazłem dokumentację, o istnieniu której nawet nie mogłem marzyć, niezbędną do mojej pracy nad narodzinami radia w przedwojennym Stettinie (w grudniu 2025 roku mija dokładnie sto lat, gdy nad miastem pojawiły się pierwsze fale radiowego eteru. W teczce z planami instalacji wodociągowej – znajdował się także ponadmetrowej długości rysunek techniczny modrzewiowego masztu, wzniesionego przy zbiegu obecnych ulic Śląskiej, Bałuki i Kaszubskiej. Na jego szczycie zamontowano antenę nadawczą. Program radia stettinskiego był odbierany w promieniu około 20 kilometrów.

Podczas sobotniego śniadania u Lentzów, profesor opowiadał o m.in. lokatorach najokazalszych willi w mieście, Po mini-wykładzie pobiegłem do stolika profesora.

- Ale Piotr Zaremba mieszkał nie przy Piotra Skargi tyko przy Wyspiańskiego! Okazała willa, na niewielkim wzniesieniu. Wejście po prawej stronie, solidne drzwi, mały korytarz, potem hol i gabinet po prawej stronie – regały pełne książek, okazałe biurko i gospodarz, przed którym ustawiałem mikrofon magnetofonu reporterskiego.

- Zgadza się, ale w czasie pełnienia funkcji prezydenta – Piotr Zaremba mieszkał przy Piotra Skargi, potem przeniósł się na Wyspiańskiego.

Chwilę wcześniej wysłuchaliśmy „meldunku” pani profesor Urszuli Chęcińskiej z Uniwersytetu Szczecińskiego, opiekującej się dorobkiem Joanny i Jana Kulmów. Wspólnie z Bogdanem Twardochlebem i Arturem Danielem Liskowackim poświęciłem tej parze twórców i artystów trzeci, godzinny odcinek cyklu „Szczecin prozaliryczny”. Cóż za niedocenieni, jakże ważni dla naszego regionu twórcy!

Mój Boże… – myślałem, słuchając pani profesor Urszuli Chęcińskiej – My naprawdę nie wiemy, nie uświadamiamy sobie, że jesteśmy spadkobiercami wielkich znakomitości. I ich jakże często – wybitnej twórczości. Na jej tle, wiele współczesnych „osiągnięć” np. literackich, winno usunąć się bezgłośnie w cień. Przywoływanie pamięci minionych pokoleń to nie tylko obowiązek, ale zaszczyt i honor. Śniadania u Lentzów mogą w tej kwestii (i powinny) odegrać kluczową wprost rolę.

Wyobraźnia poszybowała. Ta śniadaniowa artystyczna i kulturalna gra planszowa w ogrodzie Lentzów czy we wnętrzu ich willi powinna obfitować w stoliki architektów, urbanistów, malarzy, poetów, aktorów, filozofów, psychologów, inżynierów, konstruktorów – ludzi mądrych. Właśnie! Mądrych! To fundamentalne kryterium doboru gości.

Definiując przepis na lentzowe śniadanie codzienne i odświętne zarazem, popadłem w melancholię, słysząc podawane ze sceny nazwiska twórców szczecińskich piosenek, tak wdzięcznie prezentowanych wśród starodrzewia willi.

Oooooo! Zawołałbym, niczym król Lear, wzywający na pomoc wszystkie żywioły wobec niewdzięczności córek, nas szczecinian, którzy tak okropnie się z dawnymi twórcami obchodzą.

Brono Gościniak, Tadeusz Klimowski, Leon Jarzębowski, Marian Syganiec, Rychter…

- …Zygmunt – podrzuca dr Michał Paziewski… – i Hajduczki.

Zaczęliśmy przerzucać się nazwiskami wykonawców, tytułami piosenek.

Kto? Powtarzam: kto jak nie Willa Lentza jest miejscem do utrwalania szczecińskiego repertuaru. W programie sobotniego śniadania – zaprezentowano recital piosenek naszych twórców. To był strzał w dziesiątkę!

Rozgłośnia Polskiego Radia miała fundamentalny udział w tworzeniu klimatu dla tutejszych twórców. Wielu z nich widzę, gdy na stojąco, w miejscu, w którym niegdyś były drzwi (sam wyjąłem je z zawiasów), oddzielające mój gabinet od sekretariatu, załatwialiśmy sprawę np. występu Ręczno-Nożnej Kapeli Przydrożnej na setne wydanie Kanału 7 Telewizji Szczecin. Ten koncert (mam dowód na taśmie VHS) potwierdził oryginalny i unikatowy zarazem dorobek muzyków.

- A te piosenki powstawały z tygodnia na tydzień, w redakcji przy Niedziałkowskiego 21- wspominaliśmy dalej z Michałem Paziewskim.

Wtedy, na radiowej antenie ukazywał się magazyn satyryczny Radiokuter. Bolesław Grodzicki i Jerzy Szafulski, często w towarzystwie Maksa Szoca i dyrektora „Dobromila” (Włodzimierz Dobromilski) z Pleciugi – rymowali, próbowali skecze, kuplety i piosenki pod akompaniament akordeonu Tadeusza Klimowskiego.

„Biała mewo leć w daleki świat…” – zanuciłem, gdy wzrok skrzyżowałem z Katarzyną Wolnik-Sayną, prowadzącą dziś radiową „Szkołę pod żaglami”.

- Czy pani wie, że niegdyś tę melodię wykorzystałem do sygnału nocnych ogólnopolskich radiowych programów morskich ze Szczecina?

- A ja ostatnio przesłuchałam kilka pańskich audycji archiwalnych z uczniami pierwszej polskiej szkoły morskiej w Tczewie. Zazdroszczę, że poznał pan tych wszystkich pionierów polskiej żeglugi. Cóż o za wspaniali ludzie! Czy mogę te audycje wykorzystać i powtórzyć (jedną lub dwie, we fragmentach już przypominałam słuchaczom…

Który to już raz wypowiem tu sakramentalne: Mój Boże…Czy może być dla autora coś bardziej satysfakcjonującego niż to, że efekty jego pracy kogoś jeszcze interesują, może nawet inspirują?

Tu opowiedziałem pani Katarzynie, którą niegdyś zaprosiłem do rektorowania filmów dokumentalnych w Kanale 7 (potrafi subtelnie przekazywać treści wymagające skupienia, refleksji i… swoistej poezji) historię o tym, jak jednemu z prezesów Radia Szczecin, proponowałem: proszę dać nam, radiowym emerytom, antenę po północy. Odtworzymy nasze reportaże sprzed pół wieku. Zapytamy – co stało się z ich bohaterami? Wiem, z doświadczenia, jaki szok potrafi wywołać niespodziewane spotkanie z głosem babci i dziadka, których ledwie pamiętamy z okresu naszego dzieciństwa. (Temat na osobny felieton). Prezes pomysłu nie kupił i… archiwalne taśmy na śmietnik wyrzucił.

Siedzę zatem na łonie zielonym, pod parasolem, wymieniam uprzejmości, sięgam po drugą kawę i… niczym lepidopterolog – dostrzegam równe jak moja marynarka – fantazyjną kreację najważniejszego motyla willi, który powitał nas w lentzowych progach.

- Artystyczne śniadanie na trawie uważam za otwarte…

I przypomniałem sobie w tym momencie piękną bajkę o uczniu czarnoksiężnika. Świadom potęgi mojej przekory natychmiast zmodyfikowałem jej treść, zachowując jednak magiczny klimat opowieści.

Nie pamiętają Państwo bajki?

Czarnoksiężnik polecił swojemu uczniowi, aby ten posprzątał pracownię, a podłogi umył czystą wodą. Uczeń nie kwapił się do pracy. W księdze zaklęć znalazł formułę, która nakazała miotle zabrać się za sprzątanie, a wiadrom – by te przynosiły wodę. Udało się! Uczeń zajęty zabawą – zapomniał o miotle i wiadrze. Pracownia tonęła w wodzie. Ale uczeń nie wiedział, jak odwołać czary? Czarnoksiężnik przybył w ostatniej chwili. Powstrzymał miotłę, a ucznia skarcił.

Lentzową „uczennicę czarodzieja” namawiam, by nadal czarowała nas śniadaniowymi delicjami, a piątek – zamieniła w sobotę, by czary trwały dłużej. Każdy uczestnik śniadań mógłby dostać certyfikat, świadectwo, dowód tożsamości członka kulturalnej społeczności miasta. A może… Może grupa ta przeistoczy się pewnego dnia w najsilniejszą tutaj partię – ugrupowanie ludzi kulturalnych? Pani Dyrektor?…

Trzeba śniadania artystyczne w Willi Lentza uznać za element programowy, podstawowy w działalności tej instytucji. Willa jako mecenas, a zarazem gaj oliwny, teren muz, Parnas szczeciński i miejsce tylko wysokiej kultury. Wielkie nazwiska, znaczące premiery, wartościowe publikacje. Żadnej przypadkowości. Szczeciński wzór metryczny wysokiej kultury.

Wychodziliśmy z ogrodu willi wczesnym popołudniem. Mój niesforny duch szybował jeszcze pośród gałęzi w nadziei, że go nie zauważę i odjadę sam, zostawiajac go w miejscu, które, o! wyjątkowo przypadło mu do gustu.

- Miło było – i interesująco…. Tylko ta twoja marynarka.

Wiedziałem. Z niektórymi czarodziejkami tak jest do dziś, że jak już jakiś cel sobie upatrzą, to nie ma zaklęcia na odwołanie ich „misji”.

Ta ziściła się w poniedziałek.

- Za mała, taka kusa, i te rękawy takie krótkie, i nie dopnę się, a jak zjem dwa „grona winogrona” więcej, to może pęknąć w szwach…

Na nic zdały się moje próby odwrócenia losu. Narodziny nowej ery w nowej marynarce musiałem uznać za fakt.

- A jeśli wybierze Pan jeszcze jedną, to dam dobry rabat…

No nie. To już jawny zamach i wręcz przemoc. Nie wolno tak bezkompromisowo łamać czyjejś (mojej) wrażliwości! Ale… Z drugiej strony, dobry rabat nie leży, ot tak, na ulicy.

- O, ta niebieska będzie doskonała…

Stałem na środku sklepu, sztywny i niepewny, odziany, a prawie jak goły, bo bez mojej ukochanej marynarki…. Przez tyle lat była ona nierozerwalną częścią mojej osobowości.

Obie panie oglądały mnie z każdej strony. Były wyjątkowo zgodne i usatysfakcjonowane, że jednym strzałem – nie dość, że trafiły w swój modowy gust, to jeszcze zatopiły moje sentymentalne i (zacofane) poglądy na modę.

- Płać i już zostań w tej modrej. No, teraz możesz zaprosić mnie na lody. Takiemu elegantowi dam się nawet namówić na dwie gałki.

Morał: Willa Lentza potrafi zmienić twoje najbardziej zatwardziałe poglądy i przyzwyczajenia. Magia? Nie sądzę….