Newsletter Willi Lentza! Zachęcamy do zapisów! Szczegóły
Terminy zwiedzania uległy zmianie! Zapraszamy do zapoznania się z kwietniowym grafikiem. Zwiedzanie
Zapraszamy na kolejny pokaz spektaklu Zatrudnimy starego clowna! Zapowiedź wydarzenia
Frida. Kolekcjonerka z Westendu. Zapowiedź wydarzenia
Lex Drewinski w Willi Lentza. Relacja
Prof. Katarzyna Dondalska przedstawia. Mozart da camera Zapowiedź koncertu
Jazz w Willi. Ikony Kultury. Grzegorz Ciechowski. Koncert Radosława Bolewskiego i Macieja Tubisa. Relacja
Ad Astra. Willa Italia. Zapowiedź koncertu
Felieton | Autorka: Monika Gapińska

Tańczmy na zdrowie!

Fajfy, dansingi, dyskoteki czy wreszcie bale – słownik synonimów podaje różne słowa określającego niemal to samo: możliwość "potupania nóżką". Niemal, bo każde z tych określeń ma jednak inny ciężar.
Ot, fajfy nieodmiennie kojarzą się z przedwojennymi potańcówkami w eleganckich salach, choćby drogich hotelach. Oczywiście takie fajfy rozpoczynały się o godzinie 17. W powojennej Polsce z powodzeniem kontynuowano tradycję owych zabaw tanecznych, choć nie zawsze w okolicy siedemnastej i niekoniecznie w tak ekskluzywnych miejscach. Z opowieści rodzinnych wiem o bardzo popularnych krakowskich fajfach w latach pięćdziesiątych, na których przygrywali do tańca – swingowo! – ci sami muzycy, którzy już za chwilę mieli się stać jazzową śmietanką polskiej sceny muzycznej. Owe swingowej fajfy są tym, czego bardzo zazdroszczą pokoleniu młodzieży lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, mimo iż – co przyznaję z lekkim wstydem – na parkiecie radzę sobie raczej słabo.

Inny ciężar gatunkowy ma w naszym kraju słowo – dansing (albo dancing, bo obie formy są używane wymiennie), bowiem kojarzy się z siermiężnymi czasami PRL- u. Nigdy nie byłam na takiej potańcówce, zatem na słowo "dansing" pojawiają mi się przed oczyma tylko sceny z filmu "Wodzirej" albo z seriali: "Alternatywy 4" czy "O7 zgłoś się". Być może do dansingów można też zakwalifikować wieczorki zapoznawcze na turnusach wczasowych. Czynnie również w takowych nie uczestniczyłam, ale moi rodzice – i owszem. Bywało zatem, że z łóżka w domku w Mrzeżynie "urywałam się" cichaczem wraz z innymi dzieciakami (wszyscy oczywiście w piżamach, a niektórzy też na bosaka, co graniczyło z heroizmem, bo zwykle ośrodki wczasowe były na terenach leśnych...) pod stołówkę, która na tę noc stawała się salą taneczną. No i obserwowaliśmy z rozdziawionymi buziami naszych rodziców szalejących w rytm hitów Boney M. albo polskich przebojów, typu "Bananowy song" czy "Jak się masz kochanie". Czasem były to potańcówki z muzyką mechaniczną, co czyniło z nich raczej dyskoteki, a kiedy indziej z zespołem muzycznym grającym i śpiewającym na żywo.

No i wreszcie bale. Tu moje doświadczenie jest prawie zerowe, nie licząc oczywiście niezliczonej ilości bali, które przeżyłam – jako kinomaniak – z bohaterami obejrzanych filmów: poczynając od tych z "Nocy i dni", przez "Przeminęło z wiatrem" i "Popiół i diament", aż po serial, który skradł moje serce w ostatnich latach (czy raczej powinno się mówić – sezonach), czyli "Downtown Abbey". "W realu" przypominam sobie dwa bale – pierwszy to jeden z tych, które cyklicznie kiedyś się odbywały – w karnawale rzez jasna – w Zamku Książąt Pomorskich. Drugi, choć nazywany był balem studniówkowych, nijak się miał do wizji imprezy typu glamour, jaka mi się kojarzy ze słowem bal. Obowiązkowe były bowiem wtedy stroje biało – granatowe (lub biało – czarne), a makijaż nie był dobrze widziany przez nauczycieli. Zresztą, nie można było sobie pozwolić na absolutnych żadne szaleństwa modowe. Do dziś pamiętam, kiedy tańczyłam walca w rytm piosenki Jerzego Połomskiego – "Cała sala tańczy z nami", która – tak na marginesie – nie wiedzieć czemu była przez nas, wówczas osiemnastolatków, tak bardzo lubiana, choć jednocześnie klasa dzieliła się na fanów grup: Depeche Mode i The Cure. Czemu ten walc tak bardzo mi zapadł w pamięć? Otóż mój taneczny partner miał na sobie chyba najbardziej szykowny garnitur na tej studniówce, a do niego założył ... granatowe tenisówki na białej podeszwie, takie, które nosiło się na wuefie. Za każdym razem kiedy teraz słyszę piosenkę Połomskiego, przypomina mi się ten niezdarny w naszym wykonaniu walc i owe chińskie obuwie.

Specjaliście twierdzą, że taniec, niezależnie od tego czy na domówce w gronie znajomych czy na ekskluzywnym balu, jest bardzo zdrowy. Powoduje bowiem podniesienie poziomu endorfin w organizmie, czyli hormonów szczęścia. Do tego uspokaja myśli. Człowiek zatem, kiedy zatraci się w tańcu, staje się – hmmm, chyba można zaryzykować to stwierdzenie – nieco innym człowiekiem. Pamiętam to dziwne dla mnie uczucie, kiedy na wspomnianych wczasowych wieczorkach zapoznawczych, moi rodzice podczas tańca wydawali mi się jacyś inni, tacy mało domowi. To nie była ta sama mama, która smażyła najlepsze na świecie kotlety mielone i robiła mi kogel mogel, kiedy byłam chora. Z kolei tata podrygujący jak panowie z zespołu Vox zupełnie nie przypominał tego, który chodził ze mną w niedziele na "Misia Colargola" do "Pioniera" i – zaraz po seansie – do "Lucynki i Paulinki" na bitą śmietanę z rodzynkami.

Bardzo mnie cieszy, że Willa Lentza wskrzesza fantastyczną tradycję organizacji imprez tanecznych, w których uczestniczyć będą zespoły grające muzykę na żywo. Pierwsza zabawa – już 24 czerwca. Zatem tańczmy na zdrowie!